niedziela, 8 kwietnia 2012

chwilowy

Jestem synem sołtysa, a w naszej stodole ukrywamy dwóch kosmitów. Wiem, że brzmi to co najmniej dziwnie, ale wszystko zaczęło się wczoraj...

Wracaliśmy późnym wieczorem z zebrania w remizie strażackiej. Mnie co prawda wielka polityka nie obchodzi, ale ojciec zawsze po takich zebraniach daje mi poprowadzić nasze auto. Daje, bo zmienił się posterunkowy i podobno nie ma litości nawet dla swoich. Niektórzy twierdzą, że to miastowa przybłęda i nie ma się co dziwić, że chłopów nie szanuje. A ksiądz proboszcz zawsze dodaje, że jak ktoś nie bywa na zebraniach i nie pije, to znaczy, że również ma coś na sumieniu.

Na zebraniach w szkole bywa mój ojciec – Kazimierz Botor - sołtys naszej wsi, Jan Kus, który jest proboszczem naszej parafii, Marian Kostiuk - malarz, ale taki jakby artysta, Krzysztof Szpak - nauczyciel historii z gminnej podstawówki, Przemysław Brochwicz - doktor z ośrodka zdrowia, Roman Zając - komendant naszej OSP i ja – Michał Botor – student I roku zaocznych studiów filozoficznych, który jako jedyny nie ma prawa do głosu i picia. Mam tylko prawo do szwedzkiego stołu, który zawsze zapewnia proboszcz. Zresztą z pomocą gosposi proboszcza- Mileny Tkaczyk, która jest kochanką nauczyciela historii. Wiem, że to nie typowo, ale nasz proboszcz chyba naprawdę żyje w celibacie.

Proboszcz w naszej wsi jest bardzo szanowany i lubiany, i cała gmina zazdrości nam takiego księdza. Nawet pokutę po spowiedzi daje do wytrzymania. Kiedyś przyznałem się, że całowałem się z Marceliną. Marcelina to taka nasza miejscowa dziwaczka. Ma tyle lat, co mój ojciec, ale każdego roku na matury zakłada białą bluzkę, że niby idzie zdawać. No i to właśnie z nią się całowałem. Chciałem od niej znacznie więcej, ale miałem wtedy czternaście lat i z jajek, które podkradałem matce, udało mi się uzbierać tylko na dwa wina. Starsze chłopaki mówili, że Marcelina daje dopiero od trzeciej butelki, ale myślałem, że mnie wkręcają. Ale jednak nie wkręcali.

Trzy dni później, kiedy miałem już na trzy butelki, Marcelina miała wypadek. Była Wielkanoc, jak teraz i w czasie procesji odpadł Pan Jezus z krzyża i uderzył ją w głowę tak nieszczęśliwie, że kobiecie wszystko się pomieszało. Zaczęła regularnie chodzić do kościoła i przede wszystkim przestała dawać. Można powiedzieć, że byłem jej ostatnim facetem. Za to całowanie z Marceliną proboszcz dał mi tylko dwa „Ojcze nasz” i kazał przemyśleć to, co się przydarzyło Marcelinie, kiedy ją pocałowałem. Przyznaję się od razu, że nie myślałem o tym wiele, bo od razu przyszło mi do głowy, że jakiś pechowy jestem. A ja jednak wolę o sobie myśleć pozytywnie.

Tak, proboszcz to naprawdę przyzwoity człowiek. Na przykład w niedzielę przed mszą, kiedy siada do konfesjonału, to każdy wie, w jakiej kolejności należy się ustawić. Najpierw stoi mój ojciec – sołtys, a następnie doktor z ośrodka zdrowia, dyrektor szkoły, komendant OSP, nauczyciel historii i zaraz po nim jego kochanka czyli gospodyni proboszcza. Dopiero potem ustawiają się zwykle mieszkańcy.

Kiedyś miałem pretensje, ze ojciec korzysta z przywilejów władzy i zawsze pierwszy idzie do spowiedzi. Wtedy mi wytłumaczył, że to pozorny przywilej, a tak naprawdę jest to najgorsze miejsce w kolejce. Wszyscy widzą, ile czasu trwa twoja spowiedź. Jak krótko, to znaczy, że coś obrzydliwego ukrywasz przed księdzem. Jak długo, to znaczy, że masz dużo grzechów. Tak czy inaczej dla każdy myśli, że jesteś grzesznikiem. I to strasznym. A potem patrzą, kiedy kończysz odmawiać pokutę. Przeliczają to na „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Maryjo”, i od razu wiedzą, co narozrabiałeś.

Za komuny sołtysi mieli lepiej. Jeśli chcieli, to mogli unikać spowiedzi, powołując się na rozdział kościoła i państwa. A teraz nie wypada, żeby sołtys był ateistą, no i niestety trzeba się spowiadać mając za plecami innych. Jednak, jak zaraz dodał, da się z tym żyć.
Mój ojciec lubi proboszcza, bo znają się od dziecka i ufają sobie. Jednak prawdziwym przyjacielem naszego domu jest komendant OSP. Podobno wyniósł mnie i matkę z płonącego domu. Miałem wtedy dziesięć miesięcy i nic nie pamiętam. Wiem tylko, że mój ojciec zrobiłby dla komendanta straży wszystko. Ten jednak nigdy o nic ojca nie poprosił, nigdy nic nie chciał. Wciąż powtarza, że zrobił to, co każdy porządny człowiek zrobiłby na jego miejscu. Ojciec  wtedy składa dłonie jak do modlitwy i dziękuje Panu Bogu, że ostatniego porządnego ma właśnie nasza wieś.

Chociaż często u nas bywa, to niewiele o nim wiem. Nie jest zbyt wylewny. Kiedy wpada z butelką bimbru ojciec najpierw pyta, czy ma jakiś kłopot i od razu wyciąga dwie szklanki. On tylko kiwa głową, że tak i po chwili siedzą w kuchni i piją bez słowa. Potem ojciec wyciąga swój bimber, znowu piją. Tak mija godzina, czasem dwie godziny. W końcu komendant wstaje i wtedy pada pytanie, czy już mu lepiej? W odpowiedzi ten kiwa głową, że tak i wychodzi. Zapytałem kiedyś matkę, jakie problemy ma komendant? Odparła, że egzystencjonalne i nic więcej nie dodała, jakby uznała, że od razu będę wiedział o co chodzi. Dopiero później poznałem prawdziwą historię Romana Zająca, która pozwoliła mi zrozumieć na czym polegają egzystencjalne problemy.


W latach, kiedy wszyscy bywalcy spotkań byli jeszcze mniej więcej w moim wieku, komendant OSP, który wtedy nie był jeszcze żadnym komendantem, studiował filozofię.  Kształcił się tak dogłębnie, że nawet brodę sobie zapuścił licząc na to, że dzięki temu łatwiej zrozumie idee głoszone przez starożytnych myślicieli. Za najwybitniejszego mędrca uważał, jakie to przewidywalne i typowe, Arystotelesa i starał się stosować do zasad przez niego głoszonych.

Nie znam oczywiście wszystkich perypetii, jakie na pewno mu się przytrafiały z powodu dosłownego stosowania słów Arystotelesa. Wiem tylko, że wybierając sobie kobietę za żonę, postanowił zastosować zmodyfikowaną przez siebie regułę zwaną „brzytwą Ockhama”, która była rozwinięciem starożytnej „ekonomii myślenia”. W skrócie chodzi w niej o to, aby rozważać problemy wychodząc z jak najmniejszej ilości założeń pierwotnych.

Większość z nas, poszukując idealnej kobiety, przyjmuje wiele różnych cech, którymi powinna taka kobieta się charakteryzować. Zwykle zaczyna się od koloru włosów lub oczu, poprzez budowę ciała, a przynajmniej jego newralgicznych punktów, a kończąc na cechach charakteru. Chociaż warto dodać, że akurat kobiecy charakter jest najskuteczniej ukrywany przez kobiety i jego prawdziwe oblicze ujawnia się wtedy, kiedy wycofanie się ze związku przez mężczyznę wymaga już dużej odwagi i wysiłku.

Komendant, a raczej Romek, bo wciąż opowiadamy o czasach, kiedy był studentem, postanowił znaleźć swoją drugą połowę wyłącznie na podstawie jednej cechy. A mianowicie było to imię jego sympatii z przedszkola. Tamara – dziewczynka o śniadej cerze i pięknych piwnych oczach cały swój wolny czas w przedszkolu poświęcała właśnie jemu. Byli praktycznie nierozłączni i pozytywne emocje z dzieciństwa na zawsze pozostawiły w komendancie trwały, ciepły ślad, i dlatego wybór tego kryterium wydawał się logicznie uzasadniony.

Jednak nie da się nie zauważyć, że chociaż Romek wybrał jedynie jeden czynnik wyboru małżonki, to wybór ten ograniczył sobie niemiłosiernie. Rosyjsko brzmiące imiona nie były zbyt popularne w naszym kraju, więc każdy stukał się w głowę i wątpił w powodzenie tej bezsensownej misji. Z drugiej strony wystarczyło rzucić, że Roman to filozof, a każdy uderzał się w czoło, a gest ten miał znaczyć ni mniej, ni więcej, niż zwykłe „no przecież”.

Po kilku miesiącach Tamara sama się znalazła. No może nie do końca sama, bo przyprowadził ją do Romka jeden z jego kolegów, ponieważ w poszukiwaniach uczestniczył podobno cały uniwersytet. Tamara była studentką medycyny i niektórzy mówili, że wystarczy zamknąć jedno oko, żeby mogła się podobać. I niewiele myśląc komendant padł na kolana przed panna i oświadczył się jej uroczyście. Oświadczyny zostały przyjęte i wkrótce wyznaczono datę ślubu.
Przez siedem lat małżeństwo Romana i Tamary kwitło. Oboje rozwijali się naukowo w swoich dziedzinach, rodzina się powiększyła o syna, który jeszcze mocniej scalił ich związek. Sielanka trwałaby zapewne wiecznie, gdyby któregoś dnia komendant nie spotkał pierwotnej Tamary, tej z przedszkola.

Zapewne pomyśleliście od razu, że natychmiast rzucili się sobie w ramiona i żyli długo i szczęśliwie pozostawiając za sobą zgliszcza. Nie, nie, wcale się tak nie zdarzyło, bo finał ich spotkania był o wiele bardziej zaskakujący. Otóż kiedy przy kawie zaczęli wspominać dawne czasy, komendant co i rusz zwracał się do Tamary per Tamara oczywiście. W którymś momencie przedszkolna przyjaciółka wybuchła śmiechem i kiedy wreszcie się uspokoiła to spokojnie wyjaśniła, że Tamara to imię, które sobie wymarzyła jako dziecko i tak na nią wszyscy rzeczywiście w dzieciństwie wołali. Jednak w rzeczywistości ma na imię Monika…


I świat komendanta w kilka sekund legł w gruzach. Szybko pożegnał Tamaro-Monikę i ruszył szybkim krokiem na uniwersytet. Zebrał wszystkie swoje książki, dokumenty, zapiski które dotyczyły Arystotelesa i zrobił z tego wielką stertę przed instytutem filozofii i podpalił. Później na policji wyjaśniał, że był to akt utraty wiary w mądrość starożytnego myśliciela. Otóż najbardziej rozzłościło go to, że pomimo przyjęcia błędnego kryterium, udało mu się uzyskać pozytywny rezultat, bo przecież jego małżeństwo było tego najlepszym dowodem. Niewiele później okazało się jednak, że nie jest w stanie normalnie funkcjonować ze swoją żoną Tamarą, która po kilku latach zabrała ich syna i wyjechała na kilka dni do matki. Niestety, została tam na zawsze, a Romek wrócić na rodzinną wieś. Akurat była wolna posada komendanta OSP, więc zdobył odpowiednie certyfikaty i dokumenty i zajął się gaszeniem pożarów w naszej gminie. To dobry strażak i jego spokojny i małomówny sposób bycia nikomu nie przeszkadza, szczególnie jeżeli ktoś wie, jak bezlitośnie zadrwił z niego los.

Zupełnie inny charakter ma nauczyciel. Od razu wiadomo, że jest od historii, bo cały czas opowiada o sobie w czasie przeszłym. Oczywiście zwykle są to opowieści o kobietach, których podobno miał całą masę. Dopiero przy Milenie się ustatkował, bo jak sam twierdzi, odnalazł kobietę idealną. Zerwał z dawnym życiem powiatowego uwodziciela i teraz myśli o założeniu rodziny. Trzeba przyznać, że głośno było o jego miłosnych podbojach. O ile według słów proboszcza jego kręgosłup moralny pozostawia wiele do życzenia, to umiejętność opowiadania o wydarzeniach historycznych jest prawie boska. Podobno kobiety najczęściej ulegały mu, kiedy opowiadał o [nie wiem o czym jeszcze]. Nauczyciel zdawał sobie sprawę, że kobiety zakochują się w nim bez pamięci, on jednak nie potrafił odwzajemnić ich uczuć.

- Ileż to razy zalewałem się łzami w czasie wytrysku! – zwykł mówić po wypiciu butelki wina. – Te biedne kobiety wierzyły w miłość, a ja wiedziałem, że bezlitośnie je wykorzystuję. Po każdym romansie całymi dniami musiałem pozbywać się wyrzutów sumienia i chociaż nie było to łatwe, to zarówno moja wiedza, oraz życiowe doświadczenie, pozwoliły mi przetrwać ten długi okres łowów. Tak, czułem się jak myśliwy polujący na płochą zwierzynę. Nie, nie! Nie jak zwykły myśliwy, ale jak myśliwy koneser. Nie zadowalała mnie byle sarenka. Moja musiała być najpiękniejsza i najmądrzejsza. Dla mnie oba te warunki muszą być spełnione jednocześnie. I na moje szczęście los ciągle stawiał mi właśnie takie kobiety. Mądre i piękne. Raz jeden, jedyny skusiłem się tylko na urodę. Byłem na szkoleniu w małej podlaskiej wsi i tam ją spotkałem. Jej oczy nie lśniły, ale talię miała taką, że dłonie idealnie się na niej układały. Przeżyłem z nią cudowną noc, zakończoną porannym koszmarem. Kiedy wreszcie się obudziłem, pierwsze co zobaczyłem to jej oczy wpatrzone we mnie. Głaskała moją dłoń i patrzyła. Cholera, od razu wiedziałem, dlaczego się nie wyspałem. Próbowaliście kiedyś spać z kobietą, która wlepia w was swoje wielkie oczy. Taki sen trudno nazwać komfortowym, jednak mimo wszystko daleko mu do koszmaru. To jej słowa zabrzmiały tak, jakby ktoś przyłożył mi kijem bejsbolowym w sam środek potylicy. Zadała jedno krótkie pytanie: „I co z nami będzie, Kris?”. Kris? Kurwa, Kris? Nazwała mnie Krisem? Przez moment poczułem się jak gej, a przynajmniej jak biseksualista. Kris! Cóż mogłem zrobić? Wstałem bez słowa, ubrałem się i wyszedłem. Potem jej brat i szwagier próbowali mnie przekonać do ślubu, chyba nawet wbrew tej dziewczynie...

- Bo ojcom i braciom nie zależy na honorze dziewczyny – wtrąciła nagle panna Milena. – To zwykle sprawa ich ambicji, że cała wieś powie, że nie dali rady upilnować dziewuchy.

- Święte słowa Milenko – potwierdził proboszcz. – Naród u nas katolicki, ale nie bogobojny. Bardziej boi się sąsiedzkich języków, niż kary boskiej.

- No i przekonali pana? – zapytałem cicho.

Muszę przyznać, że bardzo wciągnęła mnie opowieść nauczyciela. Pewnie dlatego, że czasem marzę, że za dwadzieścia, trzydzieści lat też będę mógł się pochwalić kilkudziesięcioma kochankami.

- Drogi chłopcze! – Wykrzyknął nauczyciel i po chwili pauzy powiedział. – My mężczyźni nie lubimy komplikować sobie życia i…

Przerwał, bo panna Milena znacząco chrząknęła.

- My mężczyźni nie lubimy… - tu nauczyciel przerwał i też znacząco chrząknął patrząc na swoją kochankę.  – My mężczyźnie nie lubimy… Nadmiernie komplikować sobie życia. I kiedy jej brat i szwagier machali mi siekierami nad głową nie zawahałem się i zrobiłem to, co zrobiłby każdy w obliczu zagrożenia. Spojrzałem im hardo w oczy i oświadczyłem, że ślub wezmę, ale do pracy w polu się nie nadaję. W zamian za to zaproponowałem, że chętnie zajmę się finansami ich gospodarstwa. W pierwszym momencie przestraszyłem się, że na to pójdą, bo w milczeniu obaj kiwali głowami. Okazało się, że nie doceniłem ich otępiałości umysłowej. Potrzebowali dłuższej chwili, żeby przetrawić moją propozycję i doszło do nich, że ktoś chce położyć łapę na rodzinnych pieniądzach, zareagowali adekwatnie do sytuacji i powiedzieli, żebym spierdalał, co też uczyniłem bez chwili wahania. A potem…

- A potem wróciłeś i zawróciłeś głowę Milenie! – wrzasnął malarz i spojrzał nienawistnie na nauczyciela. – Gdyby nie ty, to… to… to…

- Spokojnie Marianku – wyszeptała panna Milena i pogłaskała malarz po policzku. – Spokojnie, dobrze wiesz, że do siebie nie pasujemy. Poza tym twoje artystyczne frustracje mnie przerażają.

- Jakie frustracje?! – znowu wrzasnął malarz. – Ja nie jestem ani trochę sfrustrowany!

Niestety był frustratem i to strasznym. Jego historia jest tak samo dziwna, jak tych dwóch 
kosmitów w naszej szopie. A może nawet bardziej, bo pan Marian zaczynał swoją karierę zawodową jako zwykły malarz pokojowy. Był bardzo solidnym rzemieślnikiem, więc dostawał coraz poważniejsze zlecenia, z których wywiązywał się bez zarzutu. Rosła też jego sława, bo chociaż wtedy polscy malarze pokojowi nie wyjeżdżali do Irlandii, to o dobrego fachowca i tak było trudno. 
Pewnego dnia dostał zadanie pomalowania wielkiej sali w muzeum narodowym w dziale sztuki nowoczesnej. Ustawił wysokie rusztowanie pod ścianą, na nim kilka kolorów farb i zabrał się do roboty. Malował, malował i nawet jednej przerwy nie zrobił. A wtedy nie było farb ekologicznych, które co prawda kiepsko kryją, ale za to nie śmierdzą. W tamtych czasach wdychanie oparów z farb potrafiło zamroczyć człowieka. I tak też się stało z naszym malarzem. W którymś momencie zakręciło mu się w głowie i nieprzytomny runął w dół. Był oczywiście przypięty do rusztowania linką zabezpieczającą, ale tak pechowo potoczył się ten wypadek, że rusztowanie odchyliło się od ściany i po chwili razem z malarzem wylądowało na podłodze.
Na szczęście pan Marian, poza kilkoma siniakami nie odniósł żadnych obrażeń. Na szczęście też, farby zamiast na podłogę chlusnęły na ścianę. Dlaczego na szczęście? Bo kiedy do sali wpadł przerażony kustosz i po wygrzebaniu malarza spod sterty rur i desek spojrzał w górę to oniemiał. Wtedy i pan Marian podniósł wzrok na ścianę i również oniemiał. Otóż farby, które zachlapały ścianę, utworzyły niesamowity obraz. Nie potrafię tego opisać, ale spróbuję. Otóż ścianę pokryło setki mniejszych i większych plam, które mieszały się ze sobą tworząc niesamowitą grę świateł i cieni. Podobno największą wartością tego dzieła było to, że każdy widział w nim co innego. Ale to było później. Najpierw do oniemiałych mężczyzn dołączyła asystentka kustosza, która też spojrzała na ścianę, ale nie oniemiała. Zamiast tego padła na kolana przed malarzem, objęła jego nogi na wysokości ud i zajrzała głęboko w oczy pana Mariana.

- Mistrzu – szepnęła. – Może pan ze mną zrobić wszystko, co tylko pan zechce.

I zaczęła płakać. Potem przez jakiś czas była nawet kochaną malarza i zajęła się zdyskontowaniem sukcesu, jakim był jego przypadkowy obraz. Oczywiście poza naszą wsią nikt inny nie ma pojęcia, że powszechnie uwielbiane arcydzieło zrodziło się z otumanienia olejną farbą. I niech tak zostanie, bo przecież wielu artystów tworzy pod wpływem alkoholu lub narkotyków.

Dzięki asystentce kustosza pan Marian do dzisiaj wiedzie dostanie życie. To ona zadbała, żeby za każdą reprodukcję wpływała mu na konto odpowiednia opłata. To ona również w początkowym okresie pomagała w tworzeniu kolejnych dzieł. Nawet po kilkadziesiąt razy dziennie zmuszała go do spadania z drabiny, ustawiając ją przy wielkich płótnach, jednak już nigdy nie udało się stworzyć nie tylko arcydzieła, ale nawet bohomazu. Do dzisiaj w szopie malarza leżą sterty pochlapanych płócien, które w końcu skończą kiedyś w piecu.

Po latach zainteresowanie panem Marianem spadło i wrócił do nas na wieś. Sam, bo chociaż przez jego życie przewinęło się wiele kobiet, to jednak żadna nie została z nim na dłużej. Pewna szansa pojawiła się, kiedy zaprzyjaźnił się z panną Mileną. Przez kilka ładnych lat próbował ją zdobyć, ona jednak trzymała go na dystans. Cała wieś im kibicowała, bo byli jak Makepeace i Dempsey, bohaterowie serialu kryminalnego, w którym nikt nie interesował się zbrodnią, tylko każdy zastanawiał się, kiedy oni wreszcie pójdą do łóżka. Nie pamiętam, czy Makepeace i Dempsey skonsumowali w końcu związek, ale wiem, że malarzowi się to nie udało. A najgorsze dla niego było to, że kiedy po kilku latach spędzonych w stolicy wrócił nauczyciel, to już pierwszej nocy panna Milena zapoznała się z jego sypialnią i nie tylko.

Jak widzicie frustracje pana Mariana mają solidne podłoże, i mógłbym pisać o nich godzinami, ale to nas oddala od głównego wątku. Nie chciałbym też popadać w zbyt długie dygresje, bo mógłbym się w nich pogubić. Wracają więc do napiętej sytuacji przy stole zapewne już się nie dziwicie, że malarz tak się zdenerwował. Przez moment wydawało się, że wybuchnie jeszcze bardziej, ale wtedy podszedł do niego nasz pan doktor i położył mu dłoń na ramieniu.

- Marian, uspokój się i pamiętaj o swoim sercu – powiedział doktor i dodał. – Piłem dzisiaj i wolałbym cię nie reanimować w tym stanie, więc odpuść.

- Ale… - malarz próbował zerwać się z krzesła, ale doktor mocno go przytrzymał.

- Nie ma żadnego „ale”. Koniec tematu.

Trzeba przyznać, że pan doktor ma charyzmę. Pod tym względem przypomina mojego ojca. Zresztą jak może nie mieć silnej osobowości facet, który dla miłości poświęcił wszystko. A było to tak…

Zaraz po studiach, które doktor ukończył z wyróżnieniem, rozpoczął staż w jednym z najlepszych ośrodków kardiologicznych w Polsce. Mówiono o nim, że ma szanse w ciągu kilkunastu lat stać się jednym z najlepszych specjalistów od transplantacji serca na świecie. I faktycznie od pierwszych chwil robił niesamowite postępy, czym w środowisku lekarskim u jednych wywoływał podziw i zdumienie, a u innych zazdrość i nienawiść. Dzięki talentowi oraz ciężkiej pracy po kilku latach został dyrektorem jakiegoś instytutu, ale nazwy nie podam, bo nie pamiętam.

W międzyczasie zdążył się ożenić, a już rok po ślubie przyszły na świat przepiękne bliźniaczki. Wiódł życie dostatnie i spokojne. Pomimo stale rosnącej sławy wciąż pozostawał tym samym człowiekiem. Był kochającym mężem oraz wspaniałym ojcem, a jednocześnie doskonałym lekarzem. Wszyscy podziwiali jego umiejętność godzenia ciężkiej pracy zawodowej z życiem rodzinnym. Szczególnie, że coraz częściej wyjeżdżał za granicę na sympozja naukowe, gdzie był przyjmowany z wielkim szacunkiem. Jednak zawsze skracał wyjazdy do minimum, aby jak najszybciej wrócić do żony i dzieci.

Jednak nic nie trwa wiecznie. Również miłość pana doktora do żony najzwyczajniej się wypaliła. Chociaż nie wiem, czy nie powinienem raczej powiedzieć, że gwałtownie spłonęła. Rzadko coś dzieje się bez wyraźniej przyczyny. Tak było i w tym przypadku.  Przyczyna miała piękne blond włosy, nienaganną figurę i była Francuzką o imieniu - jakże by inaczej - Juliette.
Poznali się w Paryżu, podczas konferencji naukowej i była to miłość od pierwszego wejrzenia. 

Kilka kolejnych dni spędzili sam na sam w hotelowym pokoju doktora. Juliette była w niego tak zapatrzona, że każdy mężczyzna na jego miejscu również zakochałby się bez pamięci. W konsekwencji zauroczenia doktor nie wrócił z wyjazdu. Jako, że był i jest przyzwoitym człowiekiem, zatelefonował do żony. Podczas krótkiej rozmowy poinformował zaskoczoną małżonkę, że zostaje w Paryżu na dłuższy czas. Dodał, że właśnie odnalazł miłość swojego życia i prosi żonę o wybaczenie i zrozumienie, ale on, jej już prawie były mąż, nie może postąpić inaczej. Następnie wykonał jeszcze jeden telefon, do swojego przełożonego i zakomunikował, że jest zmuszony odejść z instytutu ze skutkiem natychmiastowym. Chwilę później jechał razem z ukochaną taksówką do jej przytulnego paryskiego mieszkanka, której od tej pory nazywali nie inaczej niż „gniazdko miłości” [przetłumaczyć na francuski].

Juliette jako urodzona paryżanka, z licznymi znajomościami w branży medycznej, bardzo szybko załatwiła mu pracę w najlepszym paryskim szpitalu.  Dzięki temu doktor znowu mógł się zajmować swoją kardiologią. Praktycznie od razu trafił mu się ciekawy przypadek. Był to wielki, czarnoskóry mężczyzna, o wdzięcznym imieniu Jean Paul. W zasadzie nie był chory, ale z przyczyn sobie tylko znanych, chciał poprawić wydolność swojego serca, które, jego zdaniem, nie pozwalało mu na długotrwały wysiłek. Z badań wynikało, że Jean Paul bez problemu mógłby być maratończykiem, on jednak upierał się przy operacji, która pozwoliłaby mu na jeszcze większe obciążanie organizmu.

W końcu, również pod wpływem Juliette, której opowiedział o tym ciekawym przypadku, zgodził się. Po kilku miesiącach od pierwszego spotkania z Jean Paulem przeprowadził udaną operację, poprawiając wydolność serca czarnoskórego mężczyzny. Przy okazji miał okazję potwierdzić znany mit o rozmiarach czarnych członków. Przyrodzenia Jean Paula było przeogromne i biały mężczyzna nie powinien go nigdy oglądać.

I teraz, jak w każdej romantycznej opowieści, czas na chwilę, kiedy wszystko się sypie. A posypało się wraz ze zdjęciem ostatniego szwu z klatki piersiowej czarnego olbrzyma, jak nazywał go doktor w myślach. Otóż tego samego dnia Juliette zakomunikowała mu, że pomyliła się w uczuciach i jednak go nie kocha. Poprosiła, żeby w ciągu kilku godzin się wyprowadził, bo ona też musi do siebie dojść po tym wszystkim.

Zszokowany, ale wciąż zakochany doktor wyprowadził się do pobliskiego hotelu, z którego mógł podglądać okna jej apartamentu. Jakież było jego zdziwienie, kiedy jeszcze tego samego wieczoru zobaczył swoją Juliette w objęciach Jean Paula. Kochali się całą noc. Dosłownie od zmierzchu do świtu…

Nie trzeba być jasnowidzem, aby domyślić  się co było dalej. Doktor, do niedawna sława i chluba kardiochirurgii oraz szanowany mąż i ojciec, stoczył się na samo dno. Zamieszkał nad Sekwaną wraz z innymi kloszardami i wegetował w ten sposób przez prawie dwa lata. Wegetowałby zapewne jeszcze dłużej, gdy nie Jean Paul, który go odnalazł. Okazało się, że doktor padł ofiarą miłosnej intrygi. Juliette doskonale wiedziała, że jest świetnym specjalistą i uwiodła go tylko po to, żeby jej wieloletni kochanek mógł poprawić swoją wydolność w łóżku. Teraz Jean Paul błaga go, aby przeprowadził operację, która znowu doprowadzi jego wydolność do zwykłego poziomu. Juliette znalazła sobie nową fascynację erotyczną, jakiegoś Hindusa – nauczyciela kamasutry, więc mocne serce czarnoskóremu olbrzymowi nie było już potrzebne.

I tu wreszcie pojawia się dowód na charyzmę pana doktora. Otóż bez cienia zdenerwowania, spokojnie oświadczył, że Jean Paulowi to może on co najwyżej skrócić kutasa do przyzwoitego europejskiego rozmiaru i bez dalszych słów postanowił wrócić do normalnego życia. 

Po powrocie do kraju nie udało mu się już naprawić małżeństwa. Na szczęście z córkami ma do dzisiaj świetny kontakt, zresztą obie są już mężatkami i matkami. A doktor wrócił do rodzinnej wsi, chociaż miał propozycje objęcia intratnych stanowisk, to wybrał zawód lekarza pierwszego kontaktu w naszym gminnym ośrodku zdrowia.

Wracając jednak do chwili, w której doktor uspokajał malarza, wyraźnie dało się zauważyć, że atmosfera robiła się coraz bardziej napięta. Przez chwilę nawet miałem wrażenie, że nasz artysta podniesie rękę na nauczyciela i trzepnie go w ucho. Jednak nic takiego się nie stało. Prawdopodobnie za sprawą panny Mileny, która objęła nauczyciela wokół szyi i pocałowała go w nos.

- Najbardziej uwielbiam w tobie ten wielki nochal – powiedziała wyraźnie rozbawiona.

- Ja… Ja mam większy nos od niego! – wyrwało się malarzowi, który jednocześnie zaczął obmacywać sobie wspomniany organ.

- Zgadza się Marianku – panna Milena tym razem szeptem zgodziła się z malarzem i dodała. – Problem polega na tym, że ty ogólnie jesteś zbyt dobrze zbudowany, i akurat wielki nos jest tutaj najmniejszą przeszkodą. Widziałam cię kiedyś przypadkiem, kiedy nagi, jak pan bóg cię stworzył, opalałeś się na grobli…

- Boga do tego nie mieszajcie! – groźnie mruknął proboszcz i skierował swój wzrok na malarza. – Marian, będziemy musieli chyba poważnie porozmawiać podczas kolejnej spowiedzi.

- Ale to było z pięć lat temu – jęknął malarz. – Nie sądzę, abym wtedy zgrzeszył…

- A jednak, mój drogi, mógł to być na przykład grzech pychy.

- Jak to pychy? Czy możesz mi wyjaśnić, co opalanie się na golasa ma do grzechu pychy?

- Hmm… - proboszcz chrząknął nie wyraźnie i spuścił wzrok. – Nie bardzo wiem jak…

- To proste – wtrącił się mój ojciec. – Jeżeli faktycznie jesteś tak dobrze zbudowany, jak sugerowała to Milenka, to niewykluczone, że doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. Grzech pychy przejawia się tym, że nie tylko jesteś z tego dumny, ale jednocześnie oznajmiasz to całemu światu.

- Ale… Ale to przecież nie było tak! – ponownie jęknął malarz próbując się wytłumaczyć, ale wystarczyło zerknąć na mojego ojca, żeby wiedzieć, że nic i nikt nie jest w stanie mu teraz przerwać.

- Musisz wiedzieć, że budowa organów płciowych jednoznacznie wskazuje, że to mężczyzna wnika w kobietę, a więc narusza jej strefę intymności. Zniewala ją, odwiedza jej wnętrze. Natury nie da się oszukać. Nie jesteśmy i nigdy nie będziemy jednakowi. Nawet parytety w tym nie pomogą. Mężczyzna zawsze będzie „gwałcił” intymność kobiety. I teraz spójrz na naszą piękną i subtelną Milenkę. Długa szyja i szczupłe dłonie sugerują, że to istota nie tylko wrażliwa, ale i krucha. Ja wiem, że czasem potrafi nas tutaj nieźle ustawić, kiedy za bardzo rozrabiamy, ale jednak to wciąż ten sam delikatny anioł.

- Ja tu jestem sołtysie. – Uśmiechnęła się panna Milena. – Ale oczywiście proszę mówić dalej, na razie zmierza pan w dobrym kierunku.

- Dziękuję Milenko – ojciec szarmancko skinął głową w jej stronę i następnie kontynuował swój wywód. – I teraz… Na czym to ja skończyłem? Aha, właśnie… No więc kiedy nasz anioł zobaczył twoje, za przeproszeniem, wielkie przyrodzenie, zdał sobie sprawę, że… No… No wiecie o co mi chodzi?

- Ja nie wiem… – pierwszy odezwał się proboszcz załamując ręce.  – Ja nie wiem jak to możliwe, ale wy zawsze w końcu schodzicie na tematy seksualne. Tylko proszę, niech mój komentarz cię nie powstrzymuje. Mój dalej, bo zaciekawił mnie ten wykład.

- Hm… No… - ojciec najwyraźniej nie wiedział jak słowami opisać to, co miał na myśli.

- Czy chodzi ci o to, że tylko nam, mężczyznom wydaje się, że kobiety lubią wielkie penisy? – zapytał nauczyciel.

- O widzisz, dokładnie o to! – wykrzyknął wyraźnie uradowany ojciec, że ktoś pomógł mu wybrnąć z niezręcznej dla niego sytuacji.

- Bzdura! – wrzasnął malarz. – Każdy facet z kompleksem małego penisa tak uważa! Pocieszajcie się!

- Wystarczy już tych rozmów o waszych atrybutach męskości. – znowu na scenę wkroczyła panna Milena. – A prawda jest taka, że każda kobieta ma swoje preferencje, chociaż muszę jedną rzecz wyraźnie zaznaczyć. Otóż, zapamiętajcie, że powiedzenie „małe jest piękne” w tym przypadku nie znajduje zastosowania. Taki to wyjątek.

- Milenko, ale czy to znaczy, że ty się nie boisz mojego… - z nadzieją w głosie odezwał się malarz.

- Oczywiście, że nie Marianku. Masz o wiele większe wady, niż to twoje ogromne przyrodzenie. I koniec tematu, albo do końca wieczoru pijecie tylko wodę.


Panowie potulnie zmienili temat i zaczęli rozmawiać o wędkowaniu. Już po chwili znowu pokłócili się o długość, ale tym razem chodziło o rozmiar szczupaka, którego kiedyś złowił komendant OSP.