Jestem
synem sołtysa, a w naszej stodole ukrywamy dwóch kosmitów. Wiem, że brzmi to co
najmniej dziwnie, ale wszystko zaczęło się wczoraj...
Wracaliśmy
późnym wieczorem z zebrania w remizie strażackiej. Mnie co prawda wielka
polityka nie obchodzi, ale ojciec zawsze po takich zebraniach daje mi
poprowadzić nasze auto. Daje, bo zmienił się posterunkowy i podobno nie ma
litości nawet dla swoich. Niektórzy twierdzą, że to miastowa przybłęda i nie ma
się co dziwić, że chłopów nie szanuje. A ksiądz proboszcz zawsze dodaje, że jak
ktoś nie bywa na zebraniach i nie pije, to znaczy, że również ma coś na
sumieniu.
Na
zebraniach w szkole bywa mój ojciec – Kazimierz Botor - sołtys naszej wsi, Jan
Kus, który jest proboszczem naszej parafii, Marian Kostiuk - malarz, ale taki
jakby artysta, Krzysztof Szpak - nauczyciel historii z gminnej podstawówki, Przemysław
Brochwicz - doktor z ośrodka zdrowia, Roman Zając - komendant naszej OSP i ja –
Michał Botor – student I roku zaocznych studiów filozoficznych, który jako jedyny
nie ma prawa do głosu i picia. Mam tylko prawo do szwedzkiego stołu, który
zawsze zapewnia proboszcz. Zresztą z pomocą gosposi proboszcza- Mileny Tkaczyk,
która jest kochanką nauczyciela historii. Wiem, że to nie typowo, ale nasz
proboszcz chyba naprawdę żyje w celibacie.
Proboszcz
w naszej wsi jest bardzo szanowany i lubiany, i cała gmina zazdrości nam
takiego księdza. Nawet pokutę po spowiedzi daje do wytrzymania. Kiedyś
przyznałem się, że całowałem się z Marceliną. Marcelina to taka nasza miejscowa
dziwaczka. Ma tyle lat, co mój ojciec, ale każdego roku na matury zakłada białą
bluzkę, że niby idzie zdawać. No i to właśnie z nią się całowałem. Chciałem od
niej znacznie więcej, ale miałem wtedy czternaście lat i z jajek, które
podkradałem matce, udało mi się uzbierać tylko na dwa wina. Starsze chłopaki
mówili, że Marcelina daje dopiero od trzeciej butelki, ale myślałem, że mnie
wkręcają. Ale jednak nie wkręcali.
Trzy
dni później, kiedy miałem już na trzy butelki, Marcelina miała wypadek. Była
Wielkanoc, jak teraz i w czasie procesji odpadł Pan Jezus z krzyża i uderzył ją
w głowę tak nieszczęśliwie, że kobiecie wszystko się pomieszało. Zaczęła
regularnie chodzić do kościoła i przede wszystkim przestała dawać. Można powiedzieć,
że byłem jej ostatnim facetem. Za to całowanie z Marceliną proboszcz dał mi
tylko dwa „Ojcze nasz” i kazał przemyśleć to, co się przydarzyło Marcelinie,
kiedy ją pocałowałem. Przyznaję się od razu, że nie myślałem o tym wiele, bo od
razu przyszło mi do głowy, że jakiś pechowy jestem. A ja jednak wolę o sobie
myśleć pozytywnie.
Tak,
proboszcz to naprawdę przyzwoity człowiek. Na przykład w niedzielę przed mszą,
kiedy siada do konfesjonału, to każdy wie, w jakiej kolejności należy się
ustawić. Najpierw stoi mój ojciec – sołtys, a następnie doktor z ośrodka
zdrowia, dyrektor szkoły, komendant OSP, nauczyciel historii i zaraz po nim
jego kochanka czyli gospodyni proboszcza. Dopiero potem ustawiają się zwykle
mieszkańcy.
Kiedyś
miałem pretensje, ze ojciec korzysta z przywilejów władzy i zawsze pierwszy
idzie do spowiedzi. Wtedy mi wytłumaczył, że to pozorny przywilej, a tak
naprawdę jest to najgorsze miejsce w kolejce. Wszyscy widzą, ile czasu trwa
twoja spowiedź. Jak krótko, to znaczy, że coś obrzydliwego ukrywasz przed
księdzem. Jak długo, to znaczy, że masz dużo grzechów. Tak czy inaczej dla
każdy myśli, że jesteś grzesznikiem. I to strasznym. A potem patrzą, kiedy
kończysz odmawiać pokutę. Przeliczają to na „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Maryjo”, i
od razu wiedzą, co narozrabiałeś.
Za
komuny sołtysi mieli lepiej. Jeśli chcieli, to mogli unikać spowiedzi,
powołując się na rozdział kościoła i państwa. A teraz nie wypada, żeby sołtys
był ateistą, no i niestety trzeba się spowiadać mając za plecami innych.
Jednak, jak zaraz dodał, da się z tym żyć.
Mój
ojciec lubi proboszcza, bo znają się od dziecka i ufają sobie. Jednak
prawdziwym przyjacielem naszego domu jest komendant OSP. Podobno wyniósł mnie i
matkę z płonącego domu. Miałem wtedy dziesięć miesięcy i nic nie pamiętam. Wiem
tylko, że mój ojciec zrobiłby dla komendanta straży wszystko. Ten jednak nigdy
o nic ojca nie poprosił, nigdy nic nie chciał. Wciąż powtarza, że zrobił to, co
każdy porządny człowiek zrobiłby na jego miejscu. Ojciec wtedy składa dłonie jak do modlitwy i dziękuje
Panu Bogu, że ostatniego porządnego ma właśnie nasza wieś.
Chociaż często u nas bywa, to niewiele o nim wiem.
Nie jest zbyt wylewny. Kiedy wpada z butelką bimbru ojciec najpierw pyta, czy
ma jakiś kłopot i od razu wyciąga dwie szklanki. On tylko kiwa głową, że tak i
po chwili siedzą w kuchni i piją bez słowa. Potem ojciec wyciąga swój bimber,
znowu piją. Tak mija godzina, czasem dwie godziny. W końcu komendant wstaje i
wtedy pada pytanie, czy już mu lepiej? W odpowiedzi ten kiwa głową, że tak i
wychodzi. Zapytałem kiedyś matkę, jakie problemy ma komendant? Odparła, że
egzystencjonalne i nic więcej nie dodała, jakby uznała, że od razu będę
wiedział o co chodzi. Dopiero później poznałem prawdziwą historię
Romana Zająca, która pozwoliła mi zrozumieć na czym polegają egzystencjalne
problemy.
I świat komendanta w
kilka sekund legł w gruzach. Szybko pożegnał Tamaro-Monikę i ruszył szybkim
krokiem na uniwersytet. Zebrał wszystkie swoje książki, dokumenty, zapiski
które dotyczyły Arystotelesa i zrobił z tego wielką stertę przed instytutem
filozofii i podpalił. Później na policji wyjaśniał, że był to akt utraty wiary
w mądrość starożytnego myśliciela. Otóż najbardziej rozzłościło go to, że
pomimo przyjęcia błędnego kryterium, udało mu się uzyskać pozytywny rezultat,
bo przecież jego małżeństwo było tego najlepszym dowodem. Niewiele później
okazało się jednak, że nie jest w stanie normalnie funkcjonować ze swoją żoną
Tamarą, która po kilku latach zabrała ich syna i wyjechała na kilka dni do
matki. Niestety, została tam na zawsze, a Romek wrócić na rodzinną wieś. Akurat
była wolna posada komendanta OSP, więc zdobył odpowiednie certyfikaty i
dokumenty i zajął się gaszeniem pożarów w naszej gminie. To dobry strażak i
jego spokojny i małomówny sposób bycia nikomu nie przeszkadza, szczególnie
jeżeli ktoś wie, jak bezlitośnie zadrwił z niego los.
W latach, kiedy wszyscy bywalcy spotkań
byli jeszcze mniej więcej w moim wieku, komendant OSP, który wtedy nie był
jeszcze żadnym komendantem, studiował filozofię. Kształcił się tak dogłębnie, że nawet brodę
sobie zapuścił licząc na to, że dzięki temu łatwiej zrozumie idee głoszone
przez starożytnych myślicieli. Za najwybitniejszego mędrca uważał, jakie to
przewidywalne i typowe, Arystotelesa i starał się stosować do zasad przez niego
głoszonych.
Nie znam oczywiście wszystkich perypetii,
jakie na pewno mu się przytrafiały z powodu dosłownego stosowania słów
Arystotelesa. Wiem tylko, że wybierając sobie kobietę za żonę, postanowił
zastosować zmodyfikowaną przez siebie regułę zwaną „brzytwą Ockhama”, która
była rozwinięciem starożytnej „ekonomii myślenia”. W skrócie chodzi w niej o
to, aby rozważać problemy wychodząc z jak najmniejszej ilości założeń
pierwotnych.
Większość z nas, poszukując idealnej kobiety, przyjmuje wiele
różnych cech, którymi powinna taka kobieta się charakteryzować. Zwykle zaczyna
się od koloru włosów lub oczu, poprzez budowę ciała, a przynajmniej jego
newralgicznych punktów, a kończąc na cechach charakteru. Chociaż warto dodać,
że akurat kobiecy charakter jest najskuteczniej ukrywany przez kobiety i jego
prawdziwe oblicze ujawnia się wtedy, kiedy wycofanie się ze związku przez
mężczyznę wymaga już dużej odwagi i wysiłku.
Komendant, a raczej Romek, bo wciąż
opowiadamy o czasach, kiedy był studentem, postanowił znaleźć swoją drugą
połowę wyłącznie na podstawie jednej cechy. A mianowicie było to imię jego
sympatii z przedszkola. Tamara – dziewczynka o śniadej cerze i pięknych piwnych
oczach cały swój wolny czas w przedszkolu poświęcała właśnie jemu. Byli praktycznie
nierozłączni i pozytywne emocje z dzieciństwa na zawsze pozostawiły w komendancie
trwały, ciepły ślad, i dlatego wybór tego kryterium wydawał się logicznie
uzasadniony.
Jednak nie da się nie zauważyć, że chociaż Romek
wybrał jedynie jeden czynnik wyboru małżonki, to wybór ten ograniczył sobie niemiłosiernie.
Rosyjsko brzmiące imiona nie były zbyt popularne w naszym kraju, więc każdy stukał
się w głowę i wątpił w powodzenie tej bezsensownej misji. Z drugiej strony
wystarczyło rzucić, że Roman to filozof, a każdy uderzał się w czoło, a gest
ten miał znaczyć ni mniej, ni więcej, niż zwykłe „no przecież”.
Po kilku miesiącach Tamara sama się
znalazła. No może nie do końca sama, bo przyprowadził ją do Romka jeden z jego
kolegów, ponieważ w poszukiwaniach uczestniczył podobno cały uniwersytet.
Tamara była studentką medycyny i niektórzy mówili, że wystarczy zamknąć jedno
oko, żeby mogła się podobać. I niewiele myśląc komendant padł na kolana przed
panna i oświadczył się jej uroczyście. Oświadczyny zostały przyjęte i wkrótce
wyznaczono datę ślubu.
Przez siedem lat małżeństwo Romana i Tamary
kwitło. Oboje rozwijali się naukowo w swoich dziedzinach, rodzina się
powiększyła o syna, który jeszcze mocniej scalił ich związek. Sielanka trwałaby
zapewne wiecznie, gdyby któregoś dnia komendant nie spotkał pierwotnej Tamary,
tej z przedszkola.
Zapewne pomyśleliście od razu, że natychmiast rzucili się
sobie w ramiona i żyli długo i szczęśliwie pozostawiając za sobą zgliszcza.
Nie, nie, wcale się tak nie zdarzyło, bo finał ich spotkania był o wiele
bardziej zaskakujący. Otóż kiedy przy kawie zaczęli wspominać dawne czasy,
komendant co i rusz zwracał się do Tamary per Tamara oczywiście. W którymś
momencie przedszkolna przyjaciółka wybuchła śmiechem i kiedy wreszcie się
uspokoiła to spokojnie wyjaśniła, że Tamara to imię, które sobie wymarzyła jako
dziecko i tak na nią wszyscy rzeczywiście w dzieciństwie wołali. Jednak w
rzeczywistości ma na imię Monika…
Zupełnie
inny charakter ma nauczyciel. Od razu wiadomo, że jest od historii, bo cały
czas opowiada o sobie w czasie przeszłym. Oczywiście zwykle są to opowieści o
kobietach, których podobno miał całą masę. Dopiero przy Milenie się ustatkował,
bo jak sam twierdzi, odnalazł kobietę idealną. Zerwał z dawnym życiem
powiatowego uwodziciela i teraz myśli o założeniu rodziny. Trzeba przyznać, że
głośno było o jego miłosnych podbojach. O ile według słów proboszcza jego
kręgosłup moralny pozostawia wiele do życzenia, to umiejętność opowiadania o
wydarzeniach historycznych jest prawie boska. Podobno kobiety najczęściej
ulegały mu, kiedy opowiadał o [nie wiem o czym jeszcze].
Nauczyciel zdawał sobie sprawę, że kobiety zakochują się w nim bez pamięci, on
jednak nie potrafił odwzajemnić ich uczuć.
-
Ileż to razy zalewałem się łzami w czasie wytrysku! – zwykł mówić po wypiciu
butelki wina. – Te biedne kobiety wierzyły w miłość, a ja wiedziałem, że
bezlitośnie je wykorzystuję. Po każdym romansie całymi dniami musiałem pozbywać
się wyrzutów sumienia i chociaż nie było to łatwe, to zarówno moja wiedza, oraz
życiowe doświadczenie, pozwoliły mi przetrwać ten długi okres łowów. Tak,
czułem się jak myśliwy polujący na płochą zwierzynę. Nie, nie! Nie jak zwykły
myśliwy, ale jak myśliwy koneser. Nie zadowalała mnie byle sarenka. Moja
musiała być najpiękniejsza i najmądrzejsza. Dla mnie oba te warunki muszą być
spełnione jednocześnie. I na moje szczęście los ciągle stawiał mi właśnie takie
kobiety. Mądre i piękne. Raz jeden, jedyny skusiłem się tylko na urodę. Byłem
na szkoleniu w małej podlaskiej wsi i tam ją spotkałem. Jej oczy nie lśniły,
ale talię miała taką, że dłonie idealnie się na niej układały. Przeżyłem z nią
cudowną noc, zakończoną porannym koszmarem. Kiedy wreszcie się obudziłem,
pierwsze co zobaczyłem to jej oczy wpatrzone we mnie. Głaskała moją dłoń i
patrzyła. Cholera, od razu wiedziałem, dlaczego się nie wyspałem. Próbowaliście
kiedyś spać z kobietą, która wlepia w was swoje wielkie oczy. Taki sen trudno
nazwać komfortowym, jednak mimo wszystko daleko mu do koszmaru. To jej słowa
zabrzmiały tak, jakby ktoś przyłożył mi kijem bejsbolowym w sam środek
potylicy. Zadała jedno krótkie pytanie: „I co z nami będzie, Kris?”. Kris?
Kurwa, Kris? Nazwała mnie Krisem? Przez moment poczułem się jak gej, a
przynajmniej jak biseksualista. Kris! Cóż mogłem zrobić? Wstałem bez słowa,
ubrałem się i wyszedłem. Potem jej brat i szwagier próbowali mnie przekonać do
ślubu, chyba nawet wbrew tej dziewczynie...
-
Bo ojcom i braciom nie zależy na honorze dziewczyny – wtrąciła nagle panna
Milena. – To zwykle sprawa ich ambicji, że cała wieś powie, że nie dali rady
upilnować dziewuchy.
-
Święte słowa Milenko – potwierdził proboszcz. – Naród u nas katolicki, ale nie
bogobojny. Bardziej boi się sąsiedzkich języków, niż kary boskiej.
-
No i przekonali pana? – zapytałem cicho.
Muszę
przyznać, że bardzo wciągnęła mnie opowieść nauczyciela. Pewnie dlatego, że czasem
marzę, że za dwadzieścia, trzydzieści lat też będę mógł się pochwalić
kilkudziesięcioma kochankami.
-
Drogi chłopcze! – Wykrzyknął nauczyciel i po chwili pauzy powiedział. – My
mężczyźni nie lubimy komplikować sobie życia i…
Przerwał,
bo panna Milena znacząco chrząknęła.
-
My mężczyźni nie lubimy… - tu nauczyciel przerwał i też znacząco chrząknął
patrząc na swoją kochankę. – My mężczyźnie
nie lubimy… Nadmiernie komplikować sobie życia. I kiedy jej brat i szwagier machali
mi siekierami nad głową nie zawahałem się i zrobiłem to, co zrobiłby każdy w
obliczu zagrożenia. Spojrzałem im hardo w oczy i oświadczyłem, że ślub wezmę,
ale do pracy w polu się nie nadaję. W zamian za to zaproponowałem, że chętnie
zajmę się finansami ich gospodarstwa. W pierwszym momencie przestraszyłem się,
że na to pójdą, bo w milczeniu obaj kiwali głowami. Okazało się, że nie
doceniłem ich otępiałości umysłowej. Potrzebowali dłuższej chwili, żeby
przetrawić moją propozycję i doszło do nich, że ktoś chce położyć łapę na
rodzinnych pieniądzach, zareagowali adekwatnie do sytuacji i powiedzieli, żebym
spierdalał, co też uczyniłem bez chwili wahania. A potem…
-
A potem wróciłeś i zawróciłeś głowę Milenie! – wrzasnął malarz i spojrzał
nienawistnie na nauczyciela. – Gdyby nie ty, to… to… to…
-
Spokojnie Marianku – wyszeptała panna Milena i pogłaskała malarz po policzku. –
Spokojnie, dobrze wiesz, że do siebie nie pasujemy. Poza tym twoje artystyczne
frustracje mnie przerażają.
-
Jakie frustracje?! – znowu wrzasnął malarz. – Ja nie jestem ani trochę
sfrustrowany!
Niestety
był frustratem i to strasznym. Jego historia jest tak samo dziwna, jak tych
dwóch
kosmitów w naszej szopie. A może nawet bardziej, bo pan Marian zaczynał
swoją karierę zawodową jako zwykły malarz pokojowy. Był bardzo solidnym
rzemieślnikiem, więc dostawał coraz poważniejsze zlecenia, z których wywiązywał
się bez zarzutu. Rosła też jego sława, bo chociaż wtedy polscy malarze pokojowi
nie wyjeżdżali do Irlandii, to o dobrego fachowca i tak było trudno.
Pewnego dnia dostał zadanie pomalowania wielkiej sali w muzeum narodowym w dziale
sztuki nowoczesnej. Ustawił wysokie rusztowanie pod ścianą, na nim kilka
kolorów farb i zabrał się do roboty. Malował, malował i nawet jednej przerwy
nie zrobił. A wtedy nie było farb ekologicznych, które co prawda kiepsko kryją,
ale za to nie śmierdzą. W tamtych czasach wdychanie oparów z farb potrafiło
zamroczyć człowieka. I tak też się stało z naszym malarzem. W którymś momencie
zakręciło mu się w głowie i nieprzytomny runął w dół. Był oczywiście przypięty
do rusztowania linką zabezpieczającą, ale tak pechowo potoczył się ten wypadek,
że rusztowanie odchyliło się od ściany i po chwili razem z malarzem wylądowało
na podłodze.
Na szczęście pan Marian, poza kilkoma siniakami nie odniósł
żadnych obrażeń. Na szczęście też, farby zamiast na podłogę chlusnęły na
ścianę. Dlaczego na szczęście? Bo kiedy do sali wpadł przerażony kustosz i po
wygrzebaniu malarza spod sterty rur i desek spojrzał w górę to oniemiał. Wtedy
i pan Marian podniósł wzrok na ścianę i również oniemiał. Otóż farby, które
zachlapały ścianę, utworzyły niesamowity obraz. Nie potrafię tego opisać, ale spróbuję.
Otóż ścianę pokryło setki mniejszych i większych plam, które mieszały się ze
sobą tworząc niesamowitą grę świateł i cieni. Podobno największą wartością tego
dzieła było to, że każdy widział w nim co innego. Ale to było później. Najpierw
do oniemiałych mężczyzn dołączyła asystentka kustosza, która też spojrzała na
ścianę, ale nie oniemiała. Zamiast tego padła na kolana przed malarzem, objęła
jego nogi na wysokości ud i zajrzała głęboko w oczy pana Mariana.
-
Mistrzu – szepnęła. – Może pan ze mną zrobić wszystko, co tylko pan zechce.
I
zaczęła płakać. Potem przez jakiś czas była nawet kochaną malarza i zajęła się
zdyskontowaniem sukcesu, jakim był jego przypadkowy obraz. Oczywiście poza
naszą wsią nikt inny nie ma pojęcia, że powszechnie uwielbiane arcydzieło
zrodziło się z otumanienia olejną farbą. I niech tak zostanie, bo przecież
wielu artystów tworzy pod wpływem alkoholu lub narkotyków.
Dzięki
asystentce kustosza pan Marian do dzisiaj wiedzie dostanie życie. To ona
zadbała, żeby za każdą reprodukcję wpływała mu na konto odpowiednia opłata. To
ona również w początkowym okresie pomagała w tworzeniu kolejnych dzieł. Nawet
po kilkadziesiąt razy dziennie zmuszała go do spadania z drabiny, ustawiając ją
przy wielkich płótnach, jednak już nigdy nie udało się stworzyć nie tylko
arcydzieła, ale nawet bohomazu. Do dzisiaj w szopie malarza leżą sterty
pochlapanych płócien, które w końcu skończą kiedyś w piecu.
Po
latach zainteresowanie panem Marianem spadło i wrócił do nas na wieś. Sam, bo
chociaż przez jego życie przewinęło się wiele kobiet, to jednak żadna nie
została z nim na dłużej. Pewna szansa pojawiła się, kiedy zaprzyjaźnił się z
panną Mileną. Przez kilka ładnych lat próbował ją zdobyć, ona jednak trzymała
go na dystans. Cała wieś im kibicowała, bo byli jak Makepeace i Dempsey,
bohaterowie serialu kryminalnego, w którym nikt nie interesował się zbrodnią,
tylko każdy zastanawiał się, kiedy oni wreszcie pójdą do łóżka. Nie pamiętam,
czy Makepeace i Dempsey skonsumowali w końcu związek, ale wiem, że malarzowi
się to nie udało. A najgorsze dla niego było to, że kiedy po kilku latach
spędzonych w stolicy wrócił nauczyciel, to już pierwszej nocy panna Milena
zapoznała się z jego sypialnią i nie tylko.
Jak
widzicie frustracje pana Mariana mają solidne podłoże, i mógłbym pisać o nich
godzinami, ale to nas oddala od głównego wątku. Nie chciałbym też popadać w
zbyt długie dygresje, bo mógłbym się w nich pogubić. Wracają więc do napiętej
sytuacji przy stole zapewne już się nie dziwicie, że malarz tak się
zdenerwował. Przez moment wydawało się, że wybuchnie jeszcze bardziej, ale
wtedy podszedł do niego nasz pan doktor i położył mu dłoń na ramieniu.
-
Marian, uspokój się i pamiętaj o swoim sercu – powiedział doktor i dodał. –
Piłem dzisiaj i wolałbym cię nie reanimować w tym stanie, więc odpuść.
-
Ale… - malarz próbował zerwać się z krzesła, ale doktor mocno go przytrzymał.
-
Nie ma żadnego „ale”. Koniec tematu.
Trzeba
przyznać, że pan doktor ma charyzmę. Pod tym względem przypomina mojego ojca. Zresztą
jak może nie mieć silnej osobowości facet, który dla miłości poświęcił
wszystko. A było to tak…
Zaraz
po studiach, które doktor ukończył z wyróżnieniem, rozpoczął staż w jednym z
najlepszych ośrodków kardiologicznych w Polsce. Mówiono o nim, że ma szanse w
ciągu kilkunastu lat stać się jednym z najlepszych specjalistów od
transplantacji serca na świecie. I faktycznie od pierwszych chwil robił
niesamowite postępy, czym w środowisku lekarskim u jednych wywoływał podziw i
zdumienie, a u innych zazdrość i nienawiść. Dzięki talentowi oraz ciężkiej
pracy po kilku latach został dyrektorem jakiegoś instytutu, ale nazwy nie
podam, bo nie pamiętam.
W
międzyczasie zdążył się ożenić, a już rok po ślubie przyszły na świat
przepiękne bliźniaczki. Wiódł życie dostatnie i spokojne. Pomimo stale rosnącej
sławy wciąż pozostawał tym samym człowiekiem. Był kochającym mężem oraz
wspaniałym ojcem, a jednocześnie doskonałym lekarzem. Wszyscy podziwiali jego
umiejętność godzenia ciężkiej pracy zawodowej z życiem rodzinnym. Szczególnie,
że coraz częściej wyjeżdżał za granicę na sympozja naukowe, gdzie był
przyjmowany z wielkim szacunkiem. Jednak zawsze skracał wyjazdy do minimum, aby
jak najszybciej wrócić do żony i dzieci.
Jednak
nic nie trwa wiecznie. Również miłość pana doktora do żony najzwyczajniej się
wypaliła. Chociaż nie wiem, czy nie powinienem raczej powiedzieć, że gwałtownie
spłonęła. Rzadko coś dzieje się bez wyraźniej przyczyny. Tak było i w tym
przypadku. Przyczyna miała piękne blond
włosy, nienaganną figurę i była Francuzką o imieniu - jakże by inaczej -
Juliette.
Poznali
się w Paryżu, podczas konferencji naukowej i była to miłość od pierwszego
wejrzenia.
Kilka kolejnych dni spędzili sam na sam w hotelowym pokoju doktora. Juliette
była w niego tak zapatrzona, że każdy mężczyzna na jego miejscu również
zakochałby się bez pamięci. W konsekwencji zauroczenia doktor nie wrócił z
wyjazdu. Jako, że był i jest przyzwoitym człowiekiem, zatelefonował do żony.
Podczas krótkiej rozmowy poinformował zaskoczoną małżonkę, że zostaje w Paryżu
na dłuższy czas. Dodał, że właśnie odnalazł miłość swojego życia i prosi żonę o
wybaczenie i zrozumienie, ale on, jej już prawie były mąż, nie może postąpić
inaczej. Następnie wykonał jeszcze jeden telefon, do swojego przełożonego i
zakomunikował, że jest zmuszony odejść z instytutu ze skutkiem natychmiastowym.
Chwilę później jechał razem z ukochaną taksówką do jej przytulnego paryskiego
mieszkanka, której od tej pory nazywali nie inaczej niż „gniazdko miłości”
[przetłumaczyć na francuski].
Juliette
jako urodzona paryżanka, z licznymi znajomościami w branży medycznej, bardzo
szybko załatwiła mu pracę w najlepszym paryskim szpitalu. Dzięki temu doktor znowu mógł się zajmować
swoją kardiologią. Praktycznie od razu trafił mu się ciekawy przypadek. Był to
wielki, czarnoskóry mężczyzna, o wdzięcznym imieniu Jean Paul. W zasadzie nie
był chory, ale z przyczyn sobie tylko znanych, chciał poprawić wydolność
swojego serca, które, jego zdaniem, nie pozwalało mu na długotrwały wysiłek. Z
badań wynikało, że Jean Paul bez problemu mógłby być maratończykiem, on jednak upierał
się przy operacji, która pozwoliłaby mu na jeszcze większe obciążanie
organizmu.
W
końcu, również pod wpływem Juliette, której opowiedział o tym ciekawym
przypadku, zgodził się. Po kilku miesiącach od pierwszego spotkania z Jean
Paulem przeprowadził udaną operację, poprawiając wydolność serca czarnoskórego
mężczyzny. Przy okazji miał okazję potwierdzić znany mit o rozmiarach czarnych
członków. Przyrodzenia Jean Paula było przeogromne i biały mężczyzna nie
powinien go nigdy oglądać.
I
teraz, jak w każdej romantycznej opowieści, czas na chwilę, kiedy wszystko się
sypie. A posypało się wraz ze zdjęciem ostatniego szwu z klatki piersiowej
czarnego olbrzyma, jak nazywał go doktor w myślach. Otóż tego samego dnia
Juliette zakomunikowała mu, że pomyliła się w uczuciach i jednak go nie kocha.
Poprosiła, żeby w ciągu kilku godzin się wyprowadził, bo ona też musi do siebie
dojść po tym wszystkim.
Zszokowany,
ale wciąż zakochany doktor wyprowadził się do pobliskiego hotelu, z którego
mógł podglądać okna jej apartamentu. Jakież było jego zdziwienie, kiedy jeszcze
tego samego wieczoru zobaczył swoją Juliette w objęciach Jean Paula. Kochali
się całą noc. Dosłownie od zmierzchu do świtu…
Nie
trzeba być jasnowidzem, aby domyślić się
co było dalej. Doktor, do niedawna sława i chluba kardiochirurgii oraz
szanowany mąż i ojciec, stoczył się na samo dno. Zamieszkał nad Sekwaną wraz z
innymi kloszardami i wegetował w ten sposób przez prawie dwa lata. Wegetowałby
zapewne jeszcze dłużej, gdy nie Jean Paul, który go odnalazł. Okazało się, że
doktor padł ofiarą miłosnej intrygi. Juliette doskonale wiedziała, że jest
świetnym specjalistą i uwiodła go tylko po to, żeby jej wieloletni kochanek
mógł poprawić swoją wydolność w łóżku. Teraz Jean Paul błaga go, aby
przeprowadził operację, która znowu doprowadzi jego wydolność do zwykłego
poziomu. Juliette znalazła sobie nową fascynację erotyczną, jakiegoś Hindusa –
nauczyciela kamasutry, więc mocne serce czarnoskóremu olbrzymowi nie było już
potrzebne.
Po powrocie do kraju nie udało mu się już naprawić małżeństwa.
Na szczęście z córkami ma do dzisiaj świetny kontakt, zresztą obie są już
mężatkami i matkami. A doktor wrócił do rodzinnej wsi, chociaż miał propozycje
objęcia intratnych stanowisk, to wybrał zawód lekarza pierwszego kontaktu w
naszym gminnym ośrodku zdrowia.
Wracając jednak do chwili, w której doktor uspokajał malarza, wyraźnie
dało się zauważyć, że atmosfera robiła się coraz bardziej napięta. Przez chwilę
nawet miałem wrażenie, że nasz artysta podniesie rękę na nauczyciela i trzepnie
go w ucho. Jednak nic takiego się nie stało. Prawdopodobnie
za sprawą panny Mileny, która objęła nauczyciela wokół szyi i pocałowała go w
nos.
- Najbardziej uwielbiam w tobie ten wielki nochal – powiedziała wyraźnie
rozbawiona.
- Ja… Ja mam większy nos od niego! – wyrwało się malarzowi,
który jednocześnie zaczął obmacywać sobie wspomniany organ.
- Zgadza się Marianku – panna Milena tym razem szeptem zgodziła
się z malarzem i dodała. – Problem polega na tym, że ty ogólnie jesteś zbyt
dobrze zbudowany, i akurat wielki nos jest tutaj najmniejszą przeszkodą.
Widziałam cię kiedyś przypadkiem, kiedy nagi, jak pan bóg cię stworzył, opalałeś
się na grobli…
- Boga do tego nie mieszajcie! – groźnie mruknął proboszcz i
skierował swój wzrok na malarza. – Marian, będziemy musieli chyba poważnie
porozmawiać podczas kolejnej spowiedzi.
- Ale to było z pięć lat temu – jęknął malarz. – Nie sądzę, abym
wtedy zgrzeszył…
- A jednak, mój drogi, mógł to być na przykład grzech pychy.
- Jak to pychy? Czy możesz mi wyjaśnić, co opalanie się na
golasa ma do grzechu pychy?
- Hmm… - proboszcz chrząknął nie wyraźnie i spuścił wzrok. – Nie
bardzo wiem jak…
- To proste – wtrącił się mój ojciec. – Jeżeli faktycznie jesteś
tak dobrze zbudowany, jak sugerowała to Milenka, to niewykluczone, że doskonale
zdajesz sobie z tego sprawę. Grzech pychy przejawia się tym, że nie tylko
jesteś z tego dumny, ale jednocześnie oznajmiasz to całemu światu.
- Ale… Ale to przecież nie było tak! – ponownie jęknął malarz
próbując się wytłumaczyć, ale wystarczyło zerknąć na mojego ojca, żeby wiedzieć,
że nic i nikt nie jest w stanie mu teraz przerwać.
- Musisz wiedzieć, że budowa organów płciowych jednoznacznie
wskazuje, że to mężczyzna wnika w kobietę, a więc narusza jej strefę
intymności. Zniewala ją, odwiedza jej wnętrze. Natury nie da się oszukać. Nie
jesteśmy i nigdy nie będziemy jednakowi. Nawet parytety w tym nie pomogą.
Mężczyzna zawsze będzie „gwałcił” intymność kobiety. I teraz spójrz na naszą
piękną i subtelną Milenkę. Długa szyja i szczupłe dłonie sugerują, że to istota
nie tylko wrażliwa, ale i krucha. Ja wiem, że czasem potrafi nas tutaj nieźle
ustawić, kiedy za bardzo rozrabiamy, ale jednak to wciąż ten sam delikatny
anioł.
- Ja tu jestem sołtysie. – Uśmiechnęła się panna Milena. – Ale
oczywiście proszę mówić dalej, na razie zmierza pan w dobrym kierunku.
- Dziękuję Milenko – ojciec szarmancko skinął głową w jej stronę
i następnie kontynuował swój wywód. – I teraz… Na czym to ja skończyłem? Aha,
właśnie… No więc kiedy nasz anioł zobaczył twoje, za przeproszeniem, wielkie
przyrodzenie, zdał sobie sprawę, że… No… No wiecie o co mi chodzi?
- Ja nie wiem… – pierwszy odezwał się proboszcz załamując ręce. – Ja nie wiem jak to możliwe, ale wy zawsze w
końcu schodzicie na tematy seksualne. Tylko proszę, niech mój komentarz cię nie
powstrzymuje. Mój dalej, bo zaciekawił mnie ten wykład.
- Hm… No… - ojciec najwyraźniej nie wiedział jak słowami opisać
to, co miał na myśli.
- Czy chodzi ci o to, że tylko nam, mężczyznom wydaje się, że
kobiety lubią wielkie penisy? – zapytał nauczyciel.
- O widzisz, dokładnie o to! – wykrzyknął wyraźnie uradowany
ojciec, że ktoś pomógł mu wybrnąć z niezręcznej dla niego sytuacji.
- Bzdura! – wrzasnął malarz. – Każdy facet z kompleksem małego
penisa tak uważa! Pocieszajcie się!
- Wystarczy już tych rozmów o waszych atrybutach męskości. –
znowu na scenę wkroczyła panna Milena. – A prawda jest taka, że każda kobieta
ma swoje preferencje, chociaż muszę jedną rzecz wyraźnie zaznaczyć. Otóż,
zapamiętajcie, że powiedzenie „małe jest piękne” w tym przypadku nie znajduje
zastosowania. Taki to wyjątek.
- Milenko, ale czy to znaczy, że ty się nie boisz mojego… - z
nadzieją w głosie odezwał się malarz.
- Oczywiście, że nie Marianku. Masz o wiele większe wady, niż to
twoje ogromne przyrodzenie. I koniec tematu, albo do końca wieczoru pijecie
tylko wodę.
Panowie potulnie zmienili temat i zaczęli rozmawiać o wędkowaniu.
Już po chwili znowu pokłócili się o długość, ale tym razem chodziło o rozmiar
szczupaka, którego kiedyś złowił komendant OSP.